poniedziałek, 12 czerwca 2017
piątek, 9 czerwca 2017
No cześć, chcesz się przyjaźnić?
Kocham mieszkać na wsi. Nie tylko, ze względu na ciszę, świeże powietrze, hasające zwierzątka i kilometry miejsc idealnych na spacery. Jest jeszcze coś - a raczej ktoś - co sprawia, że jestem dumna z tego, gdzie mieszkam.
Tak, Monika, piszę o Tobie. Pewnie tego się nie spodziewasz, ale przecież tyle razy mówiłam Ci o tym, że jesteś moim wzorem. Tym razem chcę pokazać wszystkim ludziom, że w naszym kraju jest taka wspaniała dyrektorka domu kultury, która sprawia, że buzia sama się śmieje. Jednak, po kolei.
Kiedy byłam jeszcze dzieciaczkiem, biegającym po żużlu, przed domem moich dziadków, liczyły się dla mnie tylko zabawy, zwierzątka i wszystkie inne, typowo wiejskie, sprawy, którymi może cieszyć się dziecko. Potem przyszedł czas liceum i zasmakowałam wielkiego świata. Poszłam do szkoły, mieszczącej się w Gdańsku i moja Mała Ojczyzna zeszła na drugi plan. Przyszłość widziałam w wielkim mieście. Oczywiście, nigdy nie chciałam wyprowadzać się z Gminy Ostaszewo, ale wtedy uważałam, że będę robić biznesy w Trójmieście. Potem moje plany życiowe przewróciły się na lewą stronę i znalazłam się na kulturoznawstwie. Potrzebowałam miejsca, w którym odbębnię praktyki zawodowe. Byłam (jestem) tchórzem, więc postanowiłam zrobić wszystko po linii najmniejszego oporu i, zamiast uderzać w jakąś instytucję kultury w Gdańsku (przecież chciałam robić wielkie biznesy, pamiętacie?), skierowałam swoje kroki w stronę Gminnego Domu Kultury i Sportu w Ostaszewie. Przywitała mnie wesoła dyrektorka, która głowę miała w chmurach, ale zawsze z tych chmur wystawał magnetyczny uśmiech.
Dzięki Ci Boże, że nie pozwoliłeś mi popełnić najgorszego błędu w życiu, tylko skierowałeś mnie w stronę tej małej instytucji kultury. Moje oczy się otworzyły, nagle dostrzegłam wspaniały potencjał, który drzemie w ten malutkiej społeczności. Akurat przygotowywano wielką, wakacyjną imprezę - pierwszą taką w naszej gminie. Byłam zafascynowana pracą, jaką ludzie z GDKiS wkładają każdego dnia w to, aby rozwinąć zmysły kulturowe mieszkańców Ostaszewa i okolic. Byłam zafascynowana Moniką, bo biła od niej potężna siła i jasność. Ona jest... no właśnie, jest.
Monika po prostu jest - i tyle (aż tyle!). Ta kobieta jest mądra, inteligentna, zacięta, ambitna, charyzmatyczna, asertywna, zabawna, a - przede wszystkim - dobra. Aktualnie to już piąty rok, jak czyni wakacje w Ostaszewie lepszymi, organizując niesamowite wydarzenia kulturalne, na które zjeżdżają się ludzie z okolic, żeby posłuchać koncertów zespołów i solistów, którzy są naprawdę czymś wielkim dla tak małej i biednej gminy. Nie jest to lekka praca, ponieważ, bądźmy szczerzy, nie żyję w społeczności, która jest nauczona kultury. Oczywiście, znam wiele osób, które lubią coś więcej, niż kiełbacha i wódeczka (nie, żeby było coś w tym złego - kiełbacha i wódeczka jak najbardziej spoko), z niektórymi nawet obcuję od czasu, do czasu. Jednak kiedy spojrzy się na społeczeństwo Gminy Ostaszewo, to widać ogromną niechęć i marudzenie.
Jednak Monika potrafi te wszystkie zrzędy zadowolić. Kiedy odbywa się sierpniowa impreza (a w tym roku nawet odbyła się majowa), to wszystko staje się lepsze. Ludzie bawią się, śmieją, częstują jedzeniem, tańczą, rywalizują. Zawsze stoję troszeczkę na granicy, ponieważ z jednej strony, biorę czynny udział w tworzeniu imprez, poprzez wykonywanie plakatów, zaproszeń, ogarnianie Facebooka i strony, a z drugiej jestem zwykłym uczestnikiem. Bacznie obserwuję ekipę GDKiS, która krząta się po parku, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Bacznie obserwuję Monikę, która ogarnia wszystko, niczym kochająca mama.
Tak się złożyło, że od czasów moich praktyk, spotkało mnie coś niezwykłego - zaprzyjaźniłam się z nią. Nic w tym dziwnego, ta kobieta jest magnetyzująca. Mogę śmiało powiedzieć, że ją uwielbiam, kocham i podziwiam. Można jej się zwierzyć, można z nią się pośmiać, można powiedzieć jej prosto w twarz "Nie zgadzam się z Tobą", można ją przytulić, można jej coś wytłumaczyć, można się od niej wiele nauczyć, można odzyskać uśmiech dzięki jej słowom.
Tak sobie myślę, że rzeczywiście coś jest w przekonaniu, że osoby, które pomagają zwierzętom, to najwspanialsze osoby. Jeśli mieszkacie w Gminie Ostaszewo, to na pewno wiecie, że Monika uratowała nie jedno zwierze, że ma wspaniałe serce i zawsze stanie na wysokości zadania.
Śmiało mogę o niej powiedzieć, że jest moją przyjaciółką. Przyjaciółką, którą powinni doceniać wszyscy - nie tylko jej bliscy. Kobietą, która zmieniła mnie, która dała mi szansę na rozwój moich umiejętności (tak, tak, kochani, gdkiowskie fejsbuki, plakaty i instagramy, to ja!) i która pozwoliła poczuć się... lepiej, po prostu lepiej. Jest jedną z tych osób, dzięki którym depresja nie jest taka straszna.
Dziękuję Ci!
Dziękuję Ci!
czwartek, 25 maja 2017
Banały mojego umysłu. Część III - Mama
Pisałam o bólu, pisałam o Bogu. Wypadałoby, że teraz powinnam napisać o czymś złym - tak, żeby było naprzemiennie. Jednak jutrzejszy Dzień Matki skłonił mnie do zmiany planów. Tym razem napiszę o czymś (o kimś) dobrym. O mojej Mamie.
Moja mama, to najlepsza mama na świecie. Podejrzewam, że duża część z Was myśli to samo o swojej mamie. Cóż, nikt Wam tego nie broni. Jakoś już tak jest, że cenimy swoje matki. Jednak moja ma w sobie coś takiego, co sprawia, że nie tylko ja uważam ją za najlepszą na świecie. Bliska koleżanka nazywa ją mamą, wszyscy znajomi zawsze ją uwielbiają, obcy ludzie się nią zachwycają - ktoś mi bliski powiedział nawet ostatnio, że, chociaż nie zna mojej mamy, to wie, że jest dobrą osobą, bo bije od niej światło i ciepło. Taka właśnie jest moja mama: czyste dobro.
Urodziła mnie w młodym wieku. Mogę sobie tylko wyobrażać jak zmieniło się jej życie. Nagle bierzesz ślub, masz dziecko, nie idziesz na studia i wyprowadzasz się daleko od domu. Wszystko spada ci na głowę. Prawdopodobnie nie poradziłabym sobie w takiej sytuacji. Ona dała radę. Zajebiście dała radę. Odnalazła się w nowym środowisku, poszła na studia, rozpoczęła pracę i wychowała mnie najlepiej, jak można sobie wymarzyć.
Mama nauczyła mnie wielu rzeczy. Przede wszystkim, nauczyła mnie szacunku do drugiego człowieka. Nigdy nikogo nie skrzywdziła. Zawsze każdemu pomaga, zawsze z każdym rozmawia, uśmiecha się do ludzi na ulicy - to samo wpoiła i mnie. Teraz, kiedy często mam problemy ze wstaniem z łóżka, przyświeca mi jej przykład. Nie warczę na innych, że źle, nie wyładowuję emocji na ludziach - no dobrze, w każdym razie, staram się tak robić, bo, przyznam się bez bicia, coraz częściej mam z tym problemy.
Mama nauczyła mnie także wiary. Wiecie, że pochodzę z bardzo religijnej rodziny i wiecie, że nie po drodze mi z Kościołem Katolickim. Mama nauczyła mnie otwartości i pokazała co to znaczy mieć w sobie świeżość. Moja wiara ukształtowała się tak, a nie inaczej, bo przez całe życie dawano mi wybór
Mama jest bardzo otwartą osobą. Przez te wszystkie lata pod jej skrzydłami, widziałam jak zmieniają się jej poglądy - nie dlatego, że idzie, gdzie wiatr zawieje, ale też dlatego, że poznawała szerszą perspektywę. Zawsze można z nią porozmawiać, podyskutować, a nawet pozwala coś sobie wytłumaczyć. Jestem dumna z tego, jakie ma poglądy. Z tego, że szanuje każdego człowieka. Jestem dumna, że nie wyrzuciła mnie z domu, ani nie odsunęła, kiedy poznała moją orientację. Przepełnia mnie duma, kiedy widzę, jak rozumie moją chorobę i jak stara się, żeby było mi jak najłatwiej.
Zawsze mogłam z nią porozmawiać o wszystkim. Zna wszystkie moje sekrety, wie o mnie tyle, ile wiedzieć można. Prawdopodobnie zna mnie lepiej, niż ja samą siebie. Zawsze doradzi, nauczy, wesprze.
Jest mistrzem w tym, co robi. Nie mam wątpliwości, że została stworzona do tego, żeby być nauczycielką. Zawsze śmieję się, że w szkole włącza jej się "tryb pedagogiczny". Ciekawie opowiada, opiekuje się dziećmi, dba o nie. Jestem pewna, że nie ma lepszej nauczycielki. Jest oddana każdemu dziecku indywidualnie, każde wspiera i na każde znajduje metodę. Myślicie, że nauczyciele mają dobrze, bo szybko kończą pracę? Nic bardziej mylnego. Nauczyciele pracują nawet wtedy, kiedy wrócą do domu. Poza tym, ciąży na nich odpowiedzialność za te setki malutkich istnień. Moja mama jest na pewno godna tej odpowiedzialności. Wystarczy tylko spojrzeć na te dzieciaki, które - nawet na ulicy - zaczepiają ją i ją przytulają (nawet jeśli już nie są, albo nigdy nie były, jej uczniami).
Zawsze mówię, że mama byłaby dobrym wójtem. Nie chce, ale uważam, że świetnie poradziłaby sobie w tej roli. Byłaby dostępna dla wszystkich, ciepła. Dbałaby o edukację, o finanse, wspierałaby rozwój kultury.
Mogłabym pisać jeszcze więcej, ale ledwo powstrzymuję łzy. Zawsze chce mi się płakać, kiedy pomyślę o tym, jakie mam szczęście, że urodziła i wychowała mnie taka kobieta.
Cieszę się, że trafiłam na taką mamę. Dostałam wsparcie, ogromną dawkę edukacji, wspaniałe wychowanie i ogromną ilość ciepła i miłości. Kiedy dorosnę, chcę być moją mamą.
Cieszę się, że trafiłam na taką mamę. Dostałam wsparcie, ogromną dawkę edukacji, wspaniałe wychowanie i ogromną ilość ciepła i miłości. Kiedy dorosnę, chcę być moją mamą.
poniedziałek, 24 kwietnia 2017
Banały mojego umysłu. Część II - Bóg
Otwieranie
się przed kimś nie jest łatwe. Dlaczego, w takim razie, otwieram się przed
całym internetowym światem? Ponieważ nie mam czego się wstydzić. Ból,
cierpienie, gorsze dni – nie powinniśmy tego ukrywać. Właśnie dlatego powstał
ten cykl. Dzisiaj przedstawiam Wam drugą część.
W ostatniej notce pisałam o bólu.
O tym, jak towarzyszy mi od dziewięciu lat. Dzisiaj napiszę o innym kompanie
mojego życia. O takim, który jest ze mną od urodzenia, a może i dłużej. Dzisiaj
będzie o Bogu.
Obojętnie czy wierzycie, że istnieje jakiś byt transcendentny, czy też nie, obojętnie jak nazywacie swoje bóstwo – na pewno macie pewną filozofię, którą kierujecie się w życiu. Dla mnie, taką drogą, było chrześcijaństwo. Pewnie, na początku nie miałam wyboru. Urodziłam się w rodzinie katolickiej, prowadzono mnie do kościoła, uczono modlitw, opowiadano o Bogu i czytano Pismo. To naturalne, że wyrosłam na osobę wierzącą. Jednak równie dobrze mogłam odwrócić się od wiary swoich rodziców, kiedy osiągnęłam wiek, w którym zaczyna się o sobie decydować. Nie zrobiłam tego. Chrześcijaństwo mi odpowiada. Wierzę, że Bóg istnieje. Co prawda, z Kościołem Katolickim jestem totalnie na bakier i aktualnie nie znajduję dla siebie odpowiedniego wyznania, ale wierzę. Wypełniam kult, modlę się.
No właśnie, modlę się. Nigdy nie lubiłam korzystać z gotowych tekstów. Zawsze modliłam się własnymi słowami. Po prostu rozmawiałam z Bogiem. A On zawsze odpowiadał. Już kiedyś pisałam o tym, że ktoś postronny mógłby pomyśleć, że mam schizofrenię, bo słyszę – a raczej czuję – odpowiedzi od Boga. Ale ja wierzę, że z Nim rozmawiam. Czuję Jego obecność, Jego podpowiedzi. Odczytuję znaki, otrzymuję natchnienie.
Kiedy atakuje mnie najsilniejszy ból, to właśnie do Boga się zwracam. Błagam Go o pomoc. Modlę się, proszę o sekundę ukojenia. Zawsze pomaga. Kiedyś poprosiłam Piotrka, który jest niewierzący, aby pomodlił się za mnie, żeby mój ból przeszedł. Mój Ukochany zrobił to i po chwili ból minął. Następnego dnia obudziłam się w doskonałym stanie.
Chociaż Bóg towarzyszy mi przez wszystkie złe (i dobre) momenty mojego życia, to często i tak spotykał mnie na skraju. Od małego nie wiodło się mi za dobrze w relacjach z innymi. Wyśmiewano mnie, znęcano się nade mną. Nie chciałam chodzić do szkoły, miałam bóle brzucha. Dokuczanie nie ustawało. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Im starsza byłam, tym gorzej to znosiłam. Wiele razy chciałam zakończyć swoje życie. Chciałam zniknąć, żeby już nigdy więcej nie usłyszeć wyzwisk, ani śmiechów. Chciałam się zabić. Jedyne, co mnie powstrzymywało, to dziecięca wiara w to, że jeśli popełnię samobójstwo, nie trafię do nieba. Udało się. Żyję. Piszę tę notkę. Do dzisiaj zdarzają mi się takie czarne myśli. Wtedy zawsze proszę Go o pomoc.
Porządek Wszechświata zakwestionowałam tylko dwa razy. Raz, kiedy byłam mała i moja mama trafiła do szpitala. Klęczałam na łóżku, w ciemności, pytając Boga dlaczego to robi. Drugi raz przytrafił się, kiedy byłam na studiach licencjackich. Zakochałam się w koleżance z roku, a ona nie potrafiła odwzajemnić ani tej miłości, ani nawet przyjaźni. Znęcała się nade mną. Pewnego dnia dostałam od niej srogi ochrzan. Teatralnie rzuciła mnie, zerwała naszą przyjaźń, wyśmiała, oskarżyła o wszystko, co najgorsze. Wieczorem, w łazience, leżałam na podłodze płacząc i pytając Boga dlaczego nie mogę być szczęśliwa.
Teraz najczęściej Mu dziękuję. Za rodziców, za Hermesa, za resztę rodziny. Za dom, za pracę, za znajomych. A przede wszystkim, dziękuję Mu za to, że postawił na mojej drodze Piotrka. Dziękuję Mu i proszę o to, aby opiekował się nimi wszystkimi.
Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).
Obojętnie czy wierzycie, że istnieje jakiś byt transcendentny, czy też nie, obojętnie jak nazywacie swoje bóstwo – na pewno macie pewną filozofię, którą kierujecie się w życiu. Dla mnie, taką drogą, było chrześcijaństwo. Pewnie, na początku nie miałam wyboru. Urodziłam się w rodzinie katolickiej, prowadzono mnie do kościoła, uczono modlitw, opowiadano o Bogu i czytano Pismo. To naturalne, że wyrosłam na osobę wierzącą. Jednak równie dobrze mogłam odwrócić się od wiary swoich rodziców, kiedy osiągnęłam wiek, w którym zaczyna się o sobie decydować. Nie zrobiłam tego. Chrześcijaństwo mi odpowiada. Wierzę, że Bóg istnieje. Co prawda, z Kościołem Katolickim jestem totalnie na bakier i aktualnie nie znajduję dla siebie odpowiedniego wyznania, ale wierzę. Wypełniam kult, modlę się.
No właśnie, modlę się. Nigdy nie lubiłam korzystać z gotowych tekstów. Zawsze modliłam się własnymi słowami. Po prostu rozmawiałam z Bogiem. A On zawsze odpowiadał. Już kiedyś pisałam o tym, że ktoś postronny mógłby pomyśleć, że mam schizofrenię, bo słyszę – a raczej czuję – odpowiedzi od Boga. Ale ja wierzę, że z Nim rozmawiam. Czuję Jego obecność, Jego podpowiedzi. Odczytuję znaki, otrzymuję natchnienie.
Kiedy atakuje mnie najsilniejszy ból, to właśnie do Boga się zwracam. Błagam Go o pomoc. Modlę się, proszę o sekundę ukojenia. Zawsze pomaga. Kiedyś poprosiłam Piotrka, który jest niewierzący, aby pomodlił się za mnie, żeby mój ból przeszedł. Mój Ukochany zrobił to i po chwili ból minął. Następnego dnia obudziłam się w doskonałym stanie.
Chociaż Bóg towarzyszy mi przez wszystkie złe (i dobre) momenty mojego życia, to często i tak spotykał mnie na skraju. Od małego nie wiodło się mi za dobrze w relacjach z innymi. Wyśmiewano mnie, znęcano się nade mną. Nie chciałam chodzić do szkoły, miałam bóle brzucha. Dokuczanie nie ustawało. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Im starsza byłam, tym gorzej to znosiłam. Wiele razy chciałam zakończyć swoje życie. Chciałam zniknąć, żeby już nigdy więcej nie usłyszeć wyzwisk, ani śmiechów. Chciałam się zabić. Jedyne, co mnie powstrzymywało, to dziecięca wiara w to, że jeśli popełnię samobójstwo, nie trafię do nieba. Udało się. Żyję. Piszę tę notkę. Do dzisiaj zdarzają mi się takie czarne myśli. Wtedy zawsze proszę Go o pomoc.
Porządek Wszechświata zakwestionowałam tylko dwa razy. Raz, kiedy byłam mała i moja mama trafiła do szpitala. Klęczałam na łóżku, w ciemności, pytając Boga dlaczego to robi. Drugi raz przytrafił się, kiedy byłam na studiach licencjackich. Zakochałam się w koleżance z roku, a ona nie potrafiła odwzajemnić ani tej miłości, ani nawet przyjaźni. Znęcała się nade mną. Pewnego dnia dostałam od niej srogi ochrzan. Teatralnie rzuciła mnie, zerwała naszą przyjaźń, wyśmiała, oskarżyła o wszystko, co najgorsze. Wieczorem, w łazience, leżałam na podłodze płacząc i pytając Boga dlaczego nie mogę być szczęśliwa.
Teraz najczęściej Mu dziękuję. Za rodziców, za Hermesa, za resztę rodziny. Za dom, za pracę, za znajomych. A przede wszystkim, dziękuję Mu za to, że postawił na mojej drodze Piotrka. Dziękuję Mu i proszę o to, aby opiekował się nimi wszystkimi.
Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).
wtorek, 11 kwietnia 2017
Banały mojego umysłu. Część I - Ból
Od czasu napisania poprzedniej notki minęło wiele czasu. Zbyt wiele. Warto by było podsumować to, co działo się ze mną przez te kilka miesięcy.
Mówienie o problemach nigdy nie jest łatwe. Chociaż powinno być. Każdy powinien z niezwykłą lekkością opisywać swoje życiowe rozterki, aby jak najszybciej uzyskać pomoc. Każdy powinien móc prostymi słowami opisać to, co się z nim dzieje. Nie powinno być ścisku w żołądku, nie powinno wyschniętego gardła. Nie powinno być łez, zatykających usta. Nie powinno być trzęsących się dłoni i potu na czole. A jednak są. Po przyznawanie się do błędów - a to, że ma się problemy, automatycznie uznajemy za swoje błędy - nie jest łatwe. Jak mogę powiedzieć ci, że coś mnie boli? Jak mogę powiedzieć, że się waham? Przecież powinnam być silna, prawda?
Nie, nie prawda. Każdy ma prawo do słabości. Nawet ja. Chociaż zwykle uchodzę na silną osobę. Znajoma powiedziała mi kiedyś, że ja nigdy nie jestem smutna. Och, gdyby wiedziała jak bardzo się myli. Ale ja po prostu zawsze dobrze wszystko ukrywałam. Ukrywałam, bo radzenie sobie z emocjami było zbyt trudne. Ale wszystko po kolei.
Postanowiłam, że otworzę się przed Wami, jak nigdy dotąd. Być może popełniam wielki błąd, być może odwrócicie się ode mnie, być może będziecie na mnie krzywo patrzeć, kiedy miniemy się na ulicy. Być może będziecie szeptać za moimi plecami, wytykać mnie palcami, albo wyśmiewać to, że ośmieliłam się opowiedzieć wszystko o moim stanie zdrowotnym. Jednak już od jakiegoś czasu po głowie krąży mi pomysł, aby w końcu zerwać z milczeniem i powiedzieć głośno - tak, jestem chora. Bo czy to wstyd? Nie. Bo czy to moja wina? Nie. Dlatego napiszę kilka notek o tym, co przeżywałam przed ostatnie kilka miesięcy (a może nawet lat). Opowiem Wam co działo się ze mną w środku, kiedy patrzyliście na moją wesołą twarz. Co kryło się za moim uśmiechem. Może w ten sposób pomogę komuś, kto również zmaga się z podobnymi problemami.
Uprzedzam jednak, nie jestem specjalistą. Jeśli potrzebujecie pomocy, oczywiście, mogę z Wami porozmawiać, wesprzeć, doradzić coś, ale nie jestem ani lekarzem, ani terapeutą. Specjalistycznej pomocy szukajcie u specjalistów. Naprawdę, warto.
Dzisiaj chcę Wam opowiedzieć o czymś, co towarzyszy mi już dziewięć lat. O bólu głowy. Wszystko zaczęło się pewnego słonecznego dnia, kiedy byłam w pierwszej klasie liceum. Pamiętam, że całą klasą mieliśmy iść na manifestację jakoś powiązaną ze śmiertelnym potrąceniem przez samochód naszej - niedoszłej, niestety - koleżanki z klasy. Kiedy byłam w szkole, nagle poczułam ogromny ból w prawej skroni. Nie wiedziałam co się dzieje. Nie miałam siły normalnie siedzieć, ani jeść. Zwymiotowałam, czułam się słaba. Koleżanki mówiły mi, że wyglądam bardzo źle. Zwolniłam się do domu, resztę dnia przespałam. Rano czułam się dobrze. Nie wiedziałam, że to dopiero początek moich kłopotów. Nie wiedziałam, że to był mały ból. Mały, w porównaniu z tym, jaki jeszcze miał mnie dopaść.
A dopadał często. Od tamtego dnia, kilka razy w roku, czułam ogromny ból w skroni. Nie mogłam wtedy nic zrobić. Po prostu leżałam, zwykle obok sedesu, wymiotując wszystkim - z wodą i tabletkami przeciwbólowymi włącznie. Sen był jedynym ukojeniem, ale nie mogłam spać. Nie mogłam jeść, ani pić, więc z każdą godziną słabłam. Taki stan utrzymywał się zwykle od czterech dni do tygodnia. Z czasem te okresy wydłużyły się do dwóch tygodni. Jadłam chleb z masłem, chrupki kukurydziane i popijałam gorzką herbatą, żeby jakoś przetrwać. Najczęściej wszystko wracało, ale musiałam coś jeść. Z każdym atakiem, ból był coraz silniejszy.
Zaczęłam chodzić po lekarzach. Neurolog, ginekolog, laryngolog, poradnia leczenia bólu... Podejrzewano u mnie migrenę - ale jakąś dziwną, nie do końca taką, jaka powinna być. Faszerowano mnie lekami przeciwmigrenowymi. Nic nie pomagało. Czułam się tylko gorzej. Wykonano mi rezonans magnetyczny. Wykryto torbiel w prawej zatoce czaszkowej, wysłano do laryngologa. Ten zalecił wycięcie. Zawsze bałam się szpitali, aż w końcu trafiłam do jednego z nich. Byłam tam ogromnie samotna. Rodzina przyjeżdżała każdego dnia, ale ze znajomych nikt mnie nie odwiedził. Dziadek był wtedy już bardzo chory, nie mógł przyjechać. Płakałam po każdej rozmowie telefonicznej z nim. Płakałam też, kiedy - podczas jednego z takich ataków - przyjechał do mnie, wszedł do mojego pokoju i spytał: "Co my takiego zrobiliśmy, że tak nas boli?". Boże, jak on mógł porównywać to, co czułam ze swoją chorobą? Przecież to nie było nic takiego, w porównaniu z tym, co on miał.
Zawsze myślałam, że to nic takiego. Zawsze chciałam być twarda. I byłam. Płakałam tylko w domu. Albo kiedy nie miałam już siły. Kiedy poszłam do lekarza rodzinnego po ratunek, a on powiedział mi "No i co ja mam pani zrobić? Czego pani ode mnie chce?". Kiedy dostałam się do szpitala i wysłano mnie do laryngolożki, która wyśmiała to, że przychodzę do niej z "jakimś tam bólem". Kiedy w końcu trafiłam na SOR, wycieńczona. Kiedy podali mi kilka kroplówek, uzupełnili moje płyny i odesłali, nie zważając na to, że nadal wymiotuję w szpitalnej łazience i nie mogę chodzić z bólu. Kiedy dostałam pilne skierowanie do neurologa i pojechałam z nim do lokalnej neurolożki, a ona wyrzuciła mnie z gabinetu, wyśmiała i rzuciła mi w twarz owo skierowanie.
Płakałam z niemocy.
Podejrzewano, że powodem bólów jest migrena, klastrowe bóle głowy, cukrzyca, zaburzenia hormonalne, anemia, torbiel, a nawet "po prostu taki urok". Ale wszystko było ze mną w porządku. Wyniki były dobre.
Przez bardzo częste branie leków przeciwbólowych wkopałam się w przewlekłe bóle głowy. Nic nie pomagało, ból był codziennie, stawałam się coraz słabsza. Męczył mnie zwykły spacer, nie miałam na nic ochoty, byłam ciągle zdenerwowana.
W końcu - ze względu na swoje problemy psychiczne - poszłam do psychiatry. On od razu stwierdził na co choruję. Powiedział także, że moje bóle są na tle nerwowym. Przepisał mi antydepresanty i leki przeciwlękowe. Nie mogłam ich mieszać z moimi specjalistycznymi lekami przeciwbólowymi. Pierwszy dzień nowej terapii przebiegł spokojnie, następny powalił mnie bólem. Już dawno nie czułam tak mocnego bólu. Znów wszystko wróciło. Poszłam do pracy, ale wytrzymałam tam cztery godziny wymiotowania i słaniania się przy biurku. Wróciłam do domu, poszłam do lekarza. Nie mógł nic zrobić, trzeba było czekać aż leki od psychiatry zaczną działać. Dostałam zwolnienie lekarskie i wróciłam do domu.
Hermes był bardzo pomocny. Pierwszy raz widział mnie w takim stanie. Zwykle nie kładzie się obok, ale tym razem nie odstępował mnie na krok. Spał przy mnie, tulił się, mruczał przyjacielsko. Kiedy nie dawałam już rady, wtulałam twarz w jego miękkie futerko i słuchałam jak kojąco mruczy.
W końcu ból minął. Teraz czasem wraca. Czasem zwala mnie z nóg, ale jakoś muszę sobie z tym radzić.
Być może też czujecie niemoc, spowodowaną chorobą. Być może Was też lekarze odsyłają z kwitkiem. Chcę Wam powiedzieć, że nie macie czego się bać. Że wszystko będzie dobrze. Szukajcie pomocy w każdym zakątku świata. Ktoś w końcu Wam pomoże. Nie myślcie, że lepiej skończyć z tym światem, niż czuć ten ból. Ja też wiele razy chciałam ze sobą skończyć, kiedy uderzałam głową o ścianę. Ja też chciałam oderwać się od tego cierpienia. Ale nigdy nie dałam się pokonać. Wy też się nie dajcie. Proszę.
Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).
Mówienie o problemach nigdy nie jest łatwe. Chociaż powinno być. Każdy powinien z niezwykłą lekkością opisywać swoje życiowe rozterki, aby jak najszybciej uzyskać pomoc. Każdy powinien móc prostymi słowami opisać to, co się z nim dzieje. Nie powinno być ścisku w żołądku, nie powinno wyschniętego gardła. Nie powinno być łez, zatykających usta. Nie powinno być trzęsących się dłoni i potu na czole. A jednak są. Po przyznawanie się do błędów - a to, że ma się problemy, automatycznie uznajemy za swoje błędy - nie jest łatwe. Jak mogę powiedzieć ci, że coś mnie boli? Jak mogę powiedzieć, że się waham? Przecież powinnam być silna, prawda?
Nie, nie prawda. Każdy ma prawo do słabości. Nawet ja. Chociaż zwykle uchodzę na silną osobę. Znajoma powiedziała mi kiedyś, że ja nigdy nie jestem smutna. Och, gdyby wiedziała jak bardzo się myli. Ale ja po prostu zawsze dobrze wszystko ukrywałam. Ukrywałam, bo radzenie sobie z emocjami było zbyt trudne. Ale wszystko po kolei.
Postanowiłam, że otworzę się przed Wami, jak nigdy dotąd. Być może popełniam wielki błąd, być może odwrócicie się ode mnie, być może będziecie na mnie krzywo patrzeć, kiedy miniemy się na ulicy. Być może będziecie szeptać za moimi plecami, wytykać mnie palcami, albo wyśmiewać to, że ośmieliłam się opowiedzieć wszystko o moim stanie zdrowotnym. Jednak już od jakiegoś czasu po głowie krąży mi pomysł, aby w końcu zerwać z milczeniem i powiedzieć głośno - tak, jestem chora. Bo czy to wstyd? Nie. Bo czy to moja wina? Nie. Dlatego napiszę kilka notek o tym, co przeżywałam przed ostatnie kilka miesięcy (a może nawet lat). Opowiem Wam co działo się ze mną w środku, kiedy patrzyliście na moją wesołą twarz. Co kryło się za moim uśmiechem. Może w ten sposób pomogę komuś, kto również zmaga się z podobnymi problemami.
Uprzedzam jednak, nie jestem specjalistą. Jeśli potrzebujecie pomocy, oczywiście, mogę z Wami porozmawiać, wesprzeć, doradzić coś, ale nie jestem ani lekarzem, ani terapeutą. Specjalistycznej pomocy szukajcie u specjalistów. Naprawdę, warto.
Dzisiaj chcę Wam opowiedzieć o czymś, co towarzyszy mi już dziewięć lat. O bólu głowy. Wszystko zaczęło się pewnego słonecznego dnia, kiedy byłam w pierwszej klasie liceum. Pamiętam, że całą klasą mieliśmy iść na manifestację jakoś powiązaną ze śmiertelnym potrąceniem przez samochód naszej - niedoszłej, niestety - koleżanki z klasy. Kiedy byłam w szkole, nagle poczułam ogromny ból w prawej skroni. Nie wiedziałam co się dzieje. Nie miałam siły normalnie siedzieć, ani jeść. Zwymiotowałam, czułam się słaba. Koleżanki mówiły mi, że wyglądam bardzo źle. Zwolniłam się do domu, resztę dnia przespałam. Rano czułam się dobrze. Nie wiedziałam, że to dopiero początek moich kłopotów. Nie wiedziałam, że to był mały ból. Mały, w porównaniu z tym, jaki jeszcze miał mnie dopaść.
A dopadał często. Od tamtego dnia, kilka razy w roku, czułam ogromny ból w skroni. Nie mogłam wtedy nic zrobić. Po prostu leżałam, zwykle obok sedesu, wymiotując wszystkim - z wodą i tabletkami przeciwbólowymi włącznie. Sen był jedynym ukojeniem, ale nie mogłam spać. Nie mogłam jeść, ani pić, więc z każdą godziną słabłam. Taki stan utrzymywał się zwykle od czterech dni do tygodnia. Z czasem te okresy wydłużyły się do dwóch tygodni. Jadłam chleb z masłem, chrupki kukurydziane i popijałam gorzką herbatą, żeby jakoś przetrwać. Najczęściej wszystko wracało, ale musiałam coś jeść. Z każdym atakiem, ból był coraz silniejszy.
Zaczęłam chodzić po lekarzach. Neurolog, ginekolog, laryngolog, poradnia leczenia bólu... Podejrzewano u mnie migrenę - ale jakąś dziwną, nie do końca taką, jaka powinna być. Faszerowano mnie lekami przeciwmigrenowymi. Nic nie pomagało. Czułam się tylko gorzej. Wykonano mi rezonans magnetyczny. Wykryto torbiel w prawej zatoce czaszkowej, wysłano do laryngologa. Ten zalecił wycięcie. Zawsze bałam się szpitali, aż w końcu trafiłam do jednego z nich. Byłam tam ogromnie samotna. Rodzina przyjeżdżała każdego dnia, ale ze znajomych nikt mnie nie odwiedził. Dziadek był wtedy już bardzo chory, nie mógł przyjechać. Płakałam po każdej rozmowie telefonicznej z nim. Płakałam też, kiedy - podczas jednego z takich ataków - przyjechał do mnie, wszedł do mojego pokoju i spytał: "Co my takiego zrobiliśmy, że tak nas boli?". Boże, jak on mógł porównywać to, co czułam ze swoją chorobą? Przecież to nie było nic takiego, w porównaniu z tym, co on miał.
Zawsze myślałam, że to nic takiego. Zawsze chciałam być twarda. I byłam. Płakałam tylko w domu. Albo kiedy nie miałam już siły. Kiedy poszłam do lekarza rodzinnego po ratunek, a on powiedział mi "No i co ja mam pani zrobić? Czego pani ode mnie chce?". Kiedy dostałam się do szpitala i wysłano mnie do laryngolożki, która wyśmiała to, że przychodzę do niej z "jakimś tam bólem". Kiedy w końcu trafiłam na SOR, wycieńczona. Kiedy podali mi kilka kroplówek, uzupełnili moje płyny i odesłali, nie zważając na to, że nadal wymiotuję w szpitalnej łazience i nie mogę chodzić z bólu. Kiedy dostałam pilne skierowanie do neurologa i pojechałam z nim do lokalnej neurolożki, a ona wyrzuciła mnie z gabinetu, wyśmiała i rzuciła mi w twarz owo skierowanie.
Płakałam z niemocy.
Podejrzewano, że powodem bólów jest migrena, klastrowe bóle głowy, cukrzyca, zaburzenia hormonalne, anemia, torbiel, a nawet "po prostu taki urok". Ale wszystko było ze mną w porządku. Wyniki były dobre.
Przez bardzo częste branie leków przeciwbólowych wkopałam się w przewlekłe bóle głowy. Nic nie pomagało, ból był codziennie, stawałam się coraz słabsza. Męczył mnie zwykły spacer, nie miałam na nic ochoty, byłam ciągle zdenerwowana.
W końcu - ze względu na swoje problemy psychiczne - poszłam do psychiatry. On od razu stwierdził na co choruję. Powiedział także, że moje bóle są na tle nerwowym. Przepisał mi antydepresanty i leki przeciwlękowe. Nie mogłam ich mieszać z moimi specjalistycznymi lekami przeciwbólowymi. Pierwszy dzień nowej terapii przebiegł spokojnie, następny powalił mnie bólem. Już dawno nie czułam tak mocnego bólu. Znów wszystko wróciło. Poszłam do pracy, ale wytrzymałam tam cztery godziny wymiotowania i słaniania się przy biurku. Wróciłam do domu, poszłam do lekarza. Nie mógł nic zrobić, trzeba było czekać aż leki od psychiatry zaczną działać. Dostałam zwolnienie lekarskie i wróciłam do domu.
Hermes był bardzo pomocny. Pierwszy raz widział mnie w takim stanie. Zwykle nie kładzie się obok, ale tym razem nie odstępował mnie na krok. Spał przy mnie, tulił się, mruczał przyjacielsko. Kiedy nie dawałam już rady, wtulałam twarz w jego miękkie futerko i słuchałam jak kojąco mruczy.
W końcu ból minął. Teraz czasem wraca. Czasem zwala mnie z nóg, ale jakoś muszę sobie z tym radzić.
Być może też czujecie niemoc, spowodowaną chorobą. Być może Was też lekarze odsyłają z kwitkiem. Chcę Wam powiedzieć, że nie macie czego się bać. Że wszystko będzie dobrze. Szukajcie pomocy w każdym zakątku świata. Ktoś w końcu Wam pomoże. Nie myślcie, że lepiej skończyć z tym światem, niż czuć ten ból. Ja też wiele razy chciałam ze sobą skończyć, kiedy uderzałam głową o ścianę. Ja też chciałam oderwać się od tego cierpienia. Ale nigdy nie dałam się pokonać. Wy też się nie dajcie. Proszę.
Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).
wtorek, 27 grudnia 2016
W poszukiwaniu normalności
Fuck 2016.
Nie znoszę podsumowań, robionych na
koniec roku. Nigdy nie ustalam postanowień noworocznych. Nie przepadam za
planowaniem tego, co będzie mi się marzyć w nadchodzącym roku. Jednak nie
mogłam obojętnie przejść obok tego, co wydarzyło się w moim życiu w roku 2016.
Nie chciałam pisać o tym, co mi się udało, a co nie. Nie chciałam podsumowywać
wydarzeń, które miały miejsce przez ostatni rok (zresztą, wystarczy, że
przeczytacie ten blog, a będziecie wiedzieć co się ze mną działo). Muszę jednak
zaznaczyć dlaczego postanowiłam cokolwiek napisać. Otóż, mój stan uległ
ogromnej zmianie. To już nie są gorsze nastroje, to już nie są małe smutki, to
nie złamane serce, ani nie upadek wiary w siebie. Moje zdrowie psychiczne mocno
podupadło, pociągając za sobą zdrowie fizyczne (a może było odwrotnie? –
obecnie jestem na etapie ustalania tego z lekarzami).
Właśnie dlatego chcę przedstawić Wam nie tyle moją drogę, co coś, co możemy umownie określić mianem „listy szczęścia”. Znajdą się w niej czynności, które, w mijającym roku, pozwoliły mi chociaż trochę odetchnąć i zaznać radości. Nie będę w niej wspominała o bliskich mi ludziach. Piotrek, moja mama, moi przyjaciele (bądź ich brak) – to wszystko znajduje się w osobnej liście. Poniższa lista jest zestawieniem, z którego każdy z Was może czerpać.
Zaznaczam, że nie jestem specjalistą. Poniższe sposoby są subiektywnym zestawieniem. Możecie się nimi inspirować, ale niekoniecznie muszą przypaść Wam do gustu. Nie przejmujcie się też, jeśli nawet takie czynności nie sprawiają Wam radości. Nie muszą. Bo może to nie Wasz świat, a może Wasz świat po prostu upadł. Nie bójcie się też przyznać przed samym sobą, że jest źle i potrzebujecie pomocy. Nie bójcie się poprosić o pomoc. Nie bójcie się pójść na wizytę do specjalisty. A jeśli coś z tego, co napisałam, chociaż trochę pomoże Wam w przywróceniu uśmiechu, to będzie to dla mnie ogromnym zaszczytem.
Właśnie dlatego chcę przedstawić Wam nie tyle moją drogę, co coś, co możemy umownie określić mianem „listy szczęścia”. Znajdą się w niej czynności, które, w mijającym roku, pozwoliły mi chociaż trochę odetchnąć i zaznać radości. Nie będę w niej wspominała o bliskich mi ludziach. Piotrek, moja mama, moi przyjaciele (bądź ich brak) – to wszystko znajduje się w osobnej liście. Poniższa lista jest zestawieniem, z którego każdy z Was może czerpać.
Zaznaczam, że nie jestem specjalistą. Poniższe sposoby są subiektywnym zestawieniem. Możecie się nimi inspirować, ale niekoniecznie muszą przypaść Wam do gustu. Nie przejmujcie się też, jeśli nawet takie czynności nie sprawiają Wam radości. Nie muszą. Bo może to nie Wasz świat, a może Wasz świat po prostu upadł. Nie bójcie się też przyznać przed samym sobą, że jest źle i potrzebujecie pomocy. Nie bójcie się poprosić o pomoc. Nie bójcie się pójść na wizytę do specjalisty. A jeśli coś z tego, co napisałam, chociaż trochę pomoże Wam w przywróceniu uśmiechu, to będzie to dla mnie ogromnym zaszczytem.
- Kot. To przez tę puchatą kulkę powstał ten blog, profil na instagramie i wiele zdjęć (nie tylko z Hermesem). Kiedy nie masz siły na cokolwiek, trochę trudno jest zajmować się zwierzakiem. Jednak obecność pupila sprawia, że jednak chcesz coś zrobić. Chociaż wstać po to, żeby go pogłaskać, przytulić, pobawić się z nim. Kiedy mruczy, głowa boli mniej. Zmęczenie po powrocie do domu na chwilę mija, kiedy widzisz witający cię pyszczek.
- Czytanie. Ostatnio coraz więcej czytam. Książki zamieniłam jednak na komiksy. Pewnie nie stałoby się to, gdyby nie Piotrek. Jednak czytanie komiksów pozwala mi oderwać się od rzeczywistości. Kolekcjonowanie jakiejś serii może i jest kosztowne, ale ustala rutynę, która nagle okazuje się być bardzo potrzebna, bo wszystko wkoło się wali. Podczas czytania zawsze mniej boli mnie głowa. Podczas czytania, nie myślę kim jestem i co dzieje się w moim życiu. Podczas czytania żyję jako ktoś inny. Na pewno znacie te uczucia. Czytanie komiksów dało mi także okazje do wychodzenia do biblioteki, do uczęszczania do Dyskusyjnego Klubu Komiksowego. Pozwoliło zająć mój umysł w każdym miejscu i o każdej porze.
- Przynależność do grupy. Ten punkt łączy się z powyższym. Kiedy rozpoczęłam swoją przygodę z komiksami, dołączyłam także do forum dyskusyjnego o tej tematyce. W większości przypadków nie czuję się kompetentna na tyle, żeby cokolwiek tam napisać, jednak zdarzają się wyjątki. Z tych momentów jestem najbardziej dumna. Zwykle czuję się tak beznadziejnie beznadziejna, że nie uważam się za kogoś, kto miałby coś mądrego do napisania. Jednak czasem zbieram się w sobie i zaczynam komentować, odpowiadać, wypowiadać się. Cieszy mnie to, że coś tam jednak wiem. Cieszy mnie, jeśli ktoś się ze mną zgadza. Cieszy mnie, że byłam na tyle odważna, że się odezwałam.
- Seriale. O tym, że jestem serialoholikiem wie chyba każdy, kto mnie zna. Liczba seriali, które oglądam, jest coraz większa. Ostatnio miałam mało czasu na oglądanie tego, co lubię. Czasem też po prostu byłam zbyt zmęczona. W pewnym momencie stwierdziłam, że tak nie może być. W pewnym momencie poczułam, że tracę dużą część siebie. Jestem serialoholikiem, jestem administratorem, związanej z tym, grupy, dzięki temu poznałam ludzi, których lubię. Zaczęłam wciskać oglądanie seriali wszędzie, gdzie tylko mogłam. Oglądałam w autobusie, oglądałam na przerwie w pracy, oglądałam późnym wieczorem, nawet jak byłam zmęczona. I to dało mi okazję do lekkiego wyrównania mojego stanu i pozwoliło na złapanie – chociaż małej – kontroli na tym, co się wokół mnie dzieje. Po prostu mogłam odetchnąć, mogłam wrócić do tego, co znałam, mogłam wyłączyć się na chwilę.
- Pokemon Go. Łapanie Pokemonów rozpoczęłam miesiąc później od reszty Polski. Mój poprzedni telefon nie nadawał się do zainstalowania tej gry. Jednak akurat padł, więc musiałam kupić nowy. Łapanie Pokemonów dało mi radość, której się nie spodziewałam. Cieszyłam się – i nadal cieszę – z każdego sukcesu, z każdej wygranej walki w gymie, z każdego złapanego poka, z każdego wyklutego jajka. Mieszkanie na wsi utrudnia mi łapanie, ale za to pozwala na spacery w piękne miejsca. Często wychodziłam, żeby nabić kilometry, potrzebne do wyklucia jajka i udawałam się na łąki i pola. Spotykałam zwierzęta, oddychałam świeżym powietrzem i miałam czas pomyśleć. Pół godziny temu wróciłam ze spaceru do jedynego w tej okolicy PokeStopu. Zrobiłam 2,5 kilometra, pod wiatr, uciekając przed deszczem, ale wróciłam radosna.
W
nadchodzącym roku życzę Wam tylko jednego. Życzę Wam tego, czego życzę także
sobie. Oddechu.
Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).
Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).
czwartek, 24 listopada 2016
Krótka historia o tym, jak stałam się pszenicą
Miłość dodaje
skrzydeł, ale nigdy nie polecisz przy ich pomocy, jeśli usilnie będziesz
trzymać się starych bagaży – czyli, innymi słowy, jeśli jesteś z kimś w
związku, to wyjmij z tyłka ten kołek, usiądź wygodnie i posłuchaj drugiej
osoby.
Właśnie skończył się kolejny
sezon „Rolnik szuka żony”. Tak, oglądam ten program – ci ludzie są zazwyczaj
uroczy. Jednak w jakiś sposób najnowsza edycja obfitowała w zatwardziałych
chamów. W przedostatnim odcinku, jedna z uczestniczek spytała, wybranego przez
siebie, partnera, czy będzie na tyle twardy, żeby zrozumieć, że jak ona jest
zła, to będzie na niego krzyczeć bez powodu i mówić mu niemiłe rzeczy. Bo jeśli
on tego nie zaakceptuje, to nie jest odpowiednim mężczyzną dla niej i niechże
się w końcu określi, bo tak bardzo jej przeszkadza, że on się tak stara, a ona
przecież jest twarda i będzie krzyczeć i… Bullshit (tłumaczenie słowa dla
nieobytych z językiem angielskim, pochodzące z napisów do jednego z odcinków
American Horror Story: trzepanie w bambus). Po wypowiedzi owej uczestniczki,
spojrzałam na moją mamę i powiedziałam: „Ona chyba nie rozumie tego, na czym
polega związek. Przecież ona nie może tak robić, ona też musi się nagiąć”.
Tak, drodzy fani myśli Sypniewskiej, związek to partnerstwo. Jedno nie może nad drugim rządzić. Obojętnie czy lubicie oboje dominować, czy jedno z was jest uległe – i tak każde z Was musi dać coś od siebie.
Przyznam, że coś takiego nie przychodzi mi łatwo. Przez wiele lat byłam sama, zdążyłam nauczyć się o siebie dbać, zdążyłam zamknąć się w muszelce, zdążyłam nabawić się moich małych rytuałów, zdążyłam mieć wielokrotnie złamane serce. A tu nagle przychodzi taki Jeden, rozwala cały mój świat i czuję się z nim, jak po dwudziestu pięciu latach pożycia małżeńskiego. Wkurzające, prawda? A kiedy poznajesz kogoś takiego, musisz się zastanowić: czy ta osoba nie spełnia moich wymagań i to znaczy, że nie pasujemy do siebie, czy może ja muszę przemyśleć swoje postępowanie i zacząć pracować nad związkiem?
Moja psycholożka powiedziała mi raz, że najłatwiej byłoby dla mnie po prostu zerwać, jednak ona mi tego nie radzi, bo o wiele lepiej jest wspólnie pracować. Kochacie się? Nie krzywdzi Cię? Jesteś szczęśliwa? Więcej jest dobrego, niż złego? No to pracuj, dziewczyno, bo warto (nie powiedziała tego w ten sposób, ale w mojej głowie to tak brzmi, okeeej?). No to pracuję. Wkurzam się, tracę cierpliwość, płaczę, ale także przytulam, przepraszam, wykazuję się. Wiem już, że nie będzie tak, jak ja chcę. Wiem już, że totalnie odpowiada mi to, jak on chce i umie. Wiem, że nie mogę zatracić siebie. Wiem, że gniew i zazdrość nie są uczuciami, których należy się wstydzić. Wiem również, że nie mogę tym uczuciom dać sobą zawładnąć. Wiem, że nie mogę krzyczeć, bo lepiej przytulić. Uczę się nie wyciągać wszystkich brudów naraz, tylko informować o błędach i dawać czas na naukę. Uczę się nie przejmować rzeczami, którymi nie powinnam.
I tak, doceniam starania. Wieczorami piszę podsumowania tego, co było dobre, co nam się udało. Podpowiadam rozwiązania, chociaż tego nie lubię. Nie uciekam, chociaż zawsze mam ochotę rzucić wszystko i schować się w łazience. Mówię co mi się nie podoba i dlaczego. A on mówi mi. Nigdy nie rozstaliśmy się pokłóceni. Zawsze się przepraszamy. Zawsze mówimy sobie o wszystkim. Wspieramy się, opiekujemy się sobą nawzajem.
I tak, jesteśmy ostro porąbani, szaleni, z problemami psychicznymi, z barierami, wystraszeni, codziennie zestresowani. Ale Boże, dziękuję Ci, że dałeś mi właśnie jego, bo nikogo innego bym nie chciała.
Znajoma niedawno powiedziała mi, że lubi coraz bardziej Piotrka za to, co ze mną robi. Za to, jak mnie wystawia na próbę, jak zmusza mnie do zmian, jak doprowadza do granic możliwości. Jest trudno i jeszcze trochę będzie trudno, ale jednocześnie jest niezwykle lekko. Bo ja chcę pracować – nad samą sobą, nad tym związkiem. Chcę się nagiąć, chcę się zmienić, chcę odkryć nowe możliwości. Bo taki powinien być związek.
Tak, drodzy fani myśli Sypniewskiej, związek to partnerstwo. Jedno nie może nad drugim rządzić. Obojętnie czy lubicie oboje dominować, czy jedno z was jest uległe – i tak każde z Was musi dać coś od siebie.
Przyznam, że coś takiego nie przychodzi mi łatwo. Przez wiele lat byłam sama, zdążyłam nauczyć się o siebie dbać, zdążyłam zamknąć się w muszelce, zdążyłam nabawić się moich małych rytuałów, zdążyłam mieć wielokrotnie złamane serce. A tu nagle przychodzi taki Jeden, rozwala cały mój świat i czuję się z nim, jak po dwudziestu pięciu latach pożycia małżeńskiego. Wkurzające, prawda? A kiedy poznajesz kogoś takiego, musisz się zastanowić: czy ta osoba nie spełnia moich wymagań i to znaczy, że nie pasujemy do siebie, czy może ja muszę przemyśleć swoje postępowanie i zacząć pracować nad związkiem?
Moja psycholożka powiedziała mi raz, że najłatwiej byłoby dla mnie po prostu zerwać, jednak ona mi tego nie radzi, bo o wiele lepiej jest wspólnie pracować. Kochacie się? Nie krzywdzi Cię? Jesteś szczęśliwa? Więcej jest dobrego, niż złego? No to pracuj, dziewczyno, bo warto (nie powiedziała tego w ten sposób, ale w mojej głowie to tak brzmi, okeeej?). No to pracuję. Wkurzam się, tracę cierpliwość, płaczę, ale także przytulam, przepraszam, wykazuję się. Wiem już, że nie będzie tak, jak ja chcę. Wiem już, że totalnie odpowiada mi to, jak on chce i umie. Wiem, że nie mogę zatracić siebie. Wiem, że gniew i zazdrość nie są uczuciami, których należy się wstydzić. Wiem również, że nie mogę tym uczuciom dać sobą zawładnąć. Wiem, że nie mogę krzyczeć, bo lepiej przytulić. Uczę się nie wyciągać wszystkich brudów naraz, tylko informować o błędach i dawać czas na naukę. Uczę się nie przejmować rzeczami, którymi nie powinnam.
I tak, doceniam starania. Wieczorami piszę podsumowania tego, co było dobre, co nam się udało. Podpowiadam rozwiązania, chociaż tego nie lubię. Nie uciekam, chociaż zawsze mam ochotę rzucić wszystko i schować się w łazience. Mówię co mi się nie podoba i dlaczego. A on mówi mi. Nigdy nie rozstaliśmy się pokłóceni. Zawsze się przepraszamy. Zawsze mówimy sobie o wszystkim. Wspieramy się, opiekujemy się sobą nawzajem.
I tak, jesteśmy ostro porąbani, szaleni, z problemami psychicznymi, z barierami, wystraszeni, codziennie zestresowani. Ale Boże, dziękuję Ci, że dałeś mi właśnie jego, bo nikogo innego bym nie chciała.
Znajoma niedawno powiedziała mi, że lubi coraz bardziej Piotrka za to, co ze mną robi. Za to, jak mnie wystawia na próbę, jak zmusza mnie do zmian, jak doprowadza do granic możliwości. Jest trudno i jeszcze trochę będzie trudno, ale jednocześnie jest niezwykle lekko. Bo ja chcę pracować – nad samą sobą, nad tym związkiem. Chcę się nagiąć, chcę się zmienić, chcę odkryć nowe możliwości. Bo taki powinien być związek.
Subskrybuj:
Posty (Atom)