środa, 28 września 2016

Słowo, Którego Nie Wolno Używać

Hermes zawsze cieszy się na mój widok. Tuli się, mruczy, ociera się nastroszonym ogonem. Kiedy wychodzę z domu, miauczy pod drzwiami. Właśnie dla takich chwil został sprowadzony do mojego domu – żebym nie była już smutna, że jestem sama. Sęk w tym, że czasem nadal tak czuję.

            To jeden z najtrudniejszych dla mnie tematów. Tym bardziej, że w pewnym sensie czuję, że nie mam prawa mówić o mojej samotności. Bo i czemu? Mam wspaniałego chłopaka, mam znajomych, z którymi piszę niemal codziennie i widuję się dosyć często. Mam osoby, którym się zwierzam, mam najwspanialszą mamę na świecie, mam rodzinę, która mnie kocha oraz mam tę puchatą kulkę, która czasem mnie gryzie, ale ogólnie to ma do mnie pozytywne nastawienie. Jak, w takim razie, mam czelność mówić, że jestem samotna? Otóż, samotność to nie to samo, co bycie samym. Nie jestem sama, nigdy nie byłam i podejrzewam, że nigdy nie będę – chociażby z tego powodu, że mój Mężczyzna planuje ze mną kanadyjskie życie po ślubie. Jednak, mimo tego, w głębi nadal czuję, że coś jest nie tak.
            Od długiego czasu boję się powiedzieć o kimś, że jest moim przyjacielem. Kiedyś nazywałam tak ludzi, jednak każde z nich mnie zostawiło. Kontakt się urywał, ktoś zawodził, okazywał się nielojalny, albo wybierał kogoś innego, zamiast mnie. Od zawsze czułam się jak „drugi wybór”. Nigdy dla nikogo nie byłam tym kimś wyjątkowym, o kim się pamięta, do kogo najpierw się dzwoni.
            Obecnie jestem zakochana po uszy. Ja jestem jego, a on mój. Trafiłam na wyjątkowego nerda, z którym mogę zarówno iść na siłownię albo pograć w tenisa stołowego, iść do muzeum, grać na konsoli, albo po prostu siedzieć dwie godziny w dziale z komiksami i czytać. Nie nudzę się, ani nie narzekam. Ukochany mnie wspiera, pamięta o mnie, jest zawsze, kiedy czuję się opuszczona. Jednak wszyscy dobrze wiemy, że poza wspaniałym partnerem, w życiu potrzeba jeszcze chwil na inne rzeczy. Potrzeba czasu na rozwój samego siebie, swoich pasji i zainteresowań, ale także potrzeba czasu dla znajomych. Na babskie wyjście, na piwo z kumplami, na wieczornego drinka, albo bieganie za Pokemonami.
            Zaraz po ukończeniu studiów miałam głowę pełną optymizmu. Zacznę prowadzić dorosłe życie, pracować i spotykać się z ludźmi. Wszystko skończyło się w mojej głowie. Dobrze wiecie jak wyglądała sytuacja z poszukiwaniem pracy (uwaga, uwaga, już pracuję! Gratulacje proszę pisać w komentarzach!). Okazało się także, że wszystkim wkoło brakuje czasu na jakiekolwiek spotkania towarzyskie. To zabolało. Zabolało podwójnie. Dlaczego podwójnie?
            Otóż, na studiach udało znaleźć mi się ludzi, których… obchodziłam. Po prostu, obchodziłam. Pisałam już w jednej z poprzednich notek o osobie, która otworzyła mnie na kontakt z ludźmi, która nauczyła mnie nie bać się rozmów telefonicznych. Pamiętam, jak kiedyś tej osobie zrobiło się przykro, kiedy powiedziałam, że nie mogę nazwać jej przyjaciółką. Nie chodziło mi o to, że czuję przyjaźni, chodziło mi o to, że jeżeli tak ją nazwę, to na pewno za chwile zniknie z mojego życia. Przecież zawsze tak było, prawda?
            Zrozumiała i została. A z nią inni. Interesowali się, pisali, dzwonili, zapraszali. W międzyczasie odnowiły się dawne kontakty, wszystko układało się wspaniale. I nagle, kiedy staliśmy się absolwentami, wszystko się posypało. Zostałam sama. Płakałam, siedząc sama w domu. Nocą, przykryta kołdrą, próbując zająć głowę vlogami na YouTube albo jakąś książką, powstrzymywałam kolejne łzy. Ale leciały i leciały. Piotruś przyjechał najszybciej, jak mógł, ale niewiele był w stanie zrobić.
            Aż przyszedł wrzesień.  Początek miesiąca przyniósł ze sobą zaproszenie na spotkanie ze znajomymi. Z przyjaciółkami. W momencie, w którym weszłam do pomieszczenia wiedziałam, że będzie dobrze. Nie było żadnego stresu, żadnej niezręczności czy braku tematu do rozmowy. Poczułam się lepiej. O wiele lepiej. Dostałam rozwiązanie na wszystkie problemy, otrzymałam dobre rady, prawie bez przerwy się śmiałam, opowiadałam, piłam, jadłam – po prostu czułam się dobrze. Kilka dni później jedna z tych przyjaciółek, które kiedyś zawiodły, okazała się pomocna. Przejęła się moją sytuacją i od tego momentu nie ustaje w utrzymywaniu kontaktu (nie tylko tego wirtualnego).
            Zrozumiałam, że nie muszę się bać. Kiedyś to zawsze ja walczyłam o kontakt z kimś, a inni mieli to głęboko w dupie. W pewnym momencie przestałam się starać. Miałam dość, nie chciałam więcej czuć się jak szczeniaczek, który lata za kimś z uśmiechniętym pyszczkiem. Chciałam się poczuć silniejsza, lepsza. Chciałam unieść się ponad to wszystko. To poskutkowało zerwaniem kilku znajomości. Ludzie po prostu nie walczyli. Ja trochę odpuściłam, oni odpuścili jeszcze bardziej. Aż w końcu znalazły się osoby, które nie odpuściły. Z którymi nawet ja nie musiałam odpuszczać. Osoby, które wiele dla mnie znaczą. Moi przyjaciele.
            Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).