wtorek, 2 sierpnia 2016

"Dziewczynka w końcu stała się nikim"

Jakiś miesiąc przed zakończeniem studiów przez głowę przeszło mi wielkie „FUCK”. Uderzyło znienacka i zmieliło moje wnętrzności.  Do dziś czasem znów atakuje. Dlaczego? Bo stałam się poszukiwaczem. Poszukiwaczem pracy.

Okres na wrzucanie zdjęć z dnia obrony magisterskiej (i licencjackiej) dobiegł końca. Przez kilka tygodni moja tablica na Facebooku była zawalona takimi zdjęciami. Wszyscy chwalili się swoim sukcesem, z uśmiechami trzymali egzemplarze prac magisterskich. A potem zaczęły do mnie napływać wiadomości o tym, że ktoś dostał pracę. Że ktoś rozpoczyna staż. Że zarabia tyle i tyle. A ja? A ja zaczęłam przesiadywać po kilka godzin w Bibliotece Manhattan, w dziale z komiksami, gdzie między półkami można znaleźć szczęście. Moje ma na imię Piotruś. Ale nie o nim dzisiaj.
            Kilka lat temu jedna z moich znajomych powiedziała: „Gardzę ludźmi bezrobotnymi. Przecież jest tyle pracy, że jeśli ktoś chce, to znajdzie coś dla siebie”. Pamiętam, że zgromiłam ją spojrzeniem i zaczęłam zastanawiać się czy istnieje jakikolwiek sens tłumaczenia jej dlaczego się myli. Podejrzewam, że teraz bym to zrobiła. Bo po prostu miałabym dość presji.
            Zapewne przeczytają to osoby, które zgodziły by się z ową znajomą. No tak, przecież McDonald’s zawsze cię przyjmie, człowieku. Znam to, pracowałam tam, nie wrócę. Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem jakąś księżniczką, która boi się ciężkiej pracy. Ktoś mógłby powiedzieć, że jeśli bronię się rękoma i nogami od pracy w handlu, to jestem rozpieszczona. Proszę bardzo, powiedzcie to. Nie zmienię swojego zdania. Dlaczego? Bo mam do siebie szacunek.
            Chwila, stop. Ani przez myśl mi nie przeszło, żeby powiedzieć, że osoby pracujące w handlu albo gastronomii (wiecie o czym mówię – o tych miejscach, które powszechnie uważa się za stosujące ładnie opakowane niewolnictwo) nie mają do siebie szacunku. Wręcz przeciwnie. Podziwiam osoby, które zapierniczają (tak, to dobre słowo, chociaż przydałby się i wulgaryzm) po naście godzin za marne pieniądze, bo chcą utrzymać rodzinę albo wyjść na prostą i wyprowadzić się od rodziców. Naprawdę, podziwiam Was, jesteście wielcy. Tylko, że ja nie chcę tak żyć. Nie chcę mieć pracy, na którą będę codziennie narzekać. Nie chcę budzić się z ogromnym strachem, że za chwilę znajdę się w miejscu, którego się boję. Nie chcę spędzić chociaż dnia więcej w takim miejscu (piszę „dnia więcej” bo już w takich miejscach zdarzało mi się pracować). Chcę robić coś, co sprawi mi przyjemność nawet wtedy, kiedy będę totalnie zmęczona po całym dniu pracy. Chcę robić coś, co nie wywoła w moim żołądku średniowiecznej bitwy. A tym samym pozostałam w (oby chwilowym) impasie: skończyłam studia i nie mam pracy.
            Początkowo byłam załamana. „Początkowo” to niedopowiedzenie. Przez długi czas byłam załamana. Bałam się, że nic nie znajdę. Poszukiwania rozpoczęłam już przed skończeniem studiów. Niestety, nie mam zbyt wielkiego doświadczenia, więc nikt nie chciał mnie zatrudnić. Na bezpłatne staże nie chciałam się zgodzić. Nie chciałam się na nie zgodzić także podczas studiów. Ktoś kiedyś powiedział mi i moim znajomym, że bezpłatne staże są jak najbardziej w porządku i że pozwalają nam zdobyć doświadczenie i nie powinniśmy narzekać, tylko zacisnąć zęby i pracować. Otóż: nie. Taka praca za darmo nie jest w porządku. Praca za darmo może być w porządku, jeśli komuś pomagasz. Albo jeśli traktujesz to jak zwykły rozwój. Jeśli sprawia ci to frajdę. Jeśli masz z tego jakieś wspaniałe profity, w postaci – na przykład – wyjazdów, atrakcji. Ale praca za darmo, kiedy potrzebujesz pieniędzy, ponieważ bez nich nie jesteś w stanie kupić sobie jedzenia? Nie, to nie jest w porządku. Więc nie, dziękuję. Nie będę wydawać pieniędzy na dojazdy i jeździć półtorej godziny do pracy, żeby odwalić za was robotę, w zamian za „umowa o pracę po zakończeniu stażu dla najlepszych”.
            I tak, buntując się przeciwko czemuś, co ktoś inny uznałby za normalny stan rzeczy, pozostałam bez pracy. Kto wie, może pozostałam bez niej właśnie z powodu tego buntu. Tak czy inaczej, doprowadziło mnie to w końcu do uczucia przerażenia. Co rusz ktoś inny z moich znajomych chwalił mi się, że dostał pracę. A ja wysyłałam CV, chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne i nic ponad to. Zaczęłam się podłamywać. Czułam się bezwartościowa, odczuwałam wstyd. Zaczęłam myśleć, że to coś okropnego, że nie jestem w stanie spojrzeć w oczy tym wszystkim, którzy pracę zdobyli. Naprawdę wstydziłam się tego, że nie mam prac i bałam się do tego przyznać. Aż pewnego dnia powiedziałam: „ej, Karolina, stój”. Nagle uderzyło mnie, to wcale nic złego. Dlaczego mam wstydzić się tego, że szukam pracy? Dlaczego mam się gnębić tym, że jeszcze jej nie znalazłam? To wcale nie jest takie proste. Ludzie z większym doświadczeniem mają problem (Chyba, że jesteś programistą, hehe – powiedziała głosem typowego Janusza).
            Dlatego wszem i wobec ogłaszam: Mam na imię Karolina, jestem po studiach i nie mam pacy. Szukam jej, odpowiadam na ogłoszenia i jak najlepiej przygotowuję się do rozmów kwalifikacyjnych. Niestety, jak dotąd nikt mną się nie zainteresował. I wiecie co? Trudno, dopiero zaczynam. Jeszcze wszystko przede mną.
            Jeśli ty też szukasz właśnie pracy i nie możesz jej znaleźć, jeśli ty też czujesz się źle, bo boisz się przyszłości, albo jeśli pracujesz w miejscu, którego nie znosisz, to mam dla ciebie radę: spójrz w lustro i powiedz do swojego odbicia: lubię cię, wspieram cię i na pewno w końcu nam się ułoży. A potem zrób wszystko, żebyś był szczęśliwy. Just let it go.
            Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).