wtorek, 28 czerwca 2016

Boję się, wiesz?

„Ty czujesz ten strach. Czujesz jak działa na twoje zmysły, jak twoje ciało na niego reaguje. Ale jesteś odważna i jesteś w stanie to przełamać. Umiesz sobie radzić z konsekwencjami. Twój strach Cię nie hamuje, jest po prostu wyzwaniem.”

            Powyższe słowa usłyszałam kiedyś od jednej z najbliższych mi osób. W tamtym momencie nie miałam wątpliwości, że to, co powiedział ten ktoś, jest prawdą. Może brzmi to egoistycznie (w tym momencie zza roku wyskakuje Dawkins i krzyczy, że przecież wszyscy jesteśmy egoistami), ale zdawałam sobie wtedy sprawę, że trafił mi się wyjątkowy dar. Potrafiłam panować nad strachem na tyle, żeby nie dać się mu obezwładnić. Było to coś, co pomogło mi przetrwać te wszystkie lata. Nie mam co do tego wątpliwości. Dlaczego? Ponieważ boję się codziennie. Boję się rozmów telefonicznych, boję się, że śmieją się ze mnie w tramwaju, boję się odezwać na zajęciach, boję się, że coś mi się nie uda, boję się przyszłości, boję się zmian… Codziennie muszę radzić sobie z moimi lękami. Codziennie od nowa.
            Obecnie boję się ogromnie. Jakiś czas temu mój strach osiągnął taki poziom, że nie potrafiłam nad nim zapanować. Zaczęłam pozwalać mu sobą zawładnąć. Zaczęłam pozwalać na emocje, których nie chciałam. Stało się tak dlatego, że w moim życiu miało miejsce niezwykłe wydarzenie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Zakochałam się ze wzajemnością. Pozwoliłam temu kogoś wejść do środka i tym samym stałam się wrażliwa. Wrażliwa na tę osobę, wrażliwa na otoczenie.
            To wszystko zaczęło się już jakiś czas temu. Zanim poznałam tego Kogoś, poznałam kogoś innego. Dziewczynę, którą z całą świadomością mogę nazwać mianem, którego już od dawna nie używam. Mogę ją nazwać swoją przyjaciółką. W tym momencie, kiedy to piszę, ogarnia mnie strach. Za każdym razem, kiedy tak kogoś nazywałam, ten ktoś odchodził z mojego życia. W końcu przestałam używać słowa „przyjaciel”. Jednak tym razem postanowiłam zaryzykować. Dlatego, że ta osoba otworzyła mnie na nowe. Dzięki niej mój strach przed rozmowami telefonicznymi zdecydowanie zmalał. Dzięki niej poczułam coś bardzo dziwnego: poczułam zainteresowanie kierowane w moim kierunku. I wcale nie pochodziło ono od mojej mamy. Poczułam się potrzebna, poczułam się mądra, zabawna. Czuję się tak dzięki tej osobie do dziś.
            A potem poznałam Jego. Przystojnego i porąbanego. Zabawnego i mądrego. I pokochał mnie. Pokochał mnie, jako pierwszy. To było szybkie, to było jednocześnie przerażające i ekscytujące. W mojej głowie kotłowały się tysiące myśli: a co, jeśli zrobię coś nie tak?  a co, jeśli on też mnie zostawi? a co, jeśli ja go nie pokocham? Stało się. Pokochałam go. Zaczęłam się otwierać i nagle… z mojej duszy wyleciało wszystko, co w niej siedziało. Wcale nie było to nic dobrego. Światło dziennie ujrzały demony, które przez długi czas trzymałam na łańcuchu. Spotkałam się z nimi twarzą w twarz. Spanikowałam, skuliłam się  i pozwoliłam sobą zawładnąć. Mieszały mi w głowie, ciągle podpowiadając, że powinnam się bać. Postanowiłam, że poradzę sobie sama. Przecież zawsze tak robiłam, prawda? Jednak tym razem było inaczej. Tym razem nic ich nie powstrzymywało przed dotknięciem mnie i mojego umysłu. Tym razem byłam tylko ja. Naga, bez żadnej warowni, nawet bez żadnej zbroi. Najgorsze było to, że On też się bał. I tak zostaliśmy tacy przerażeni, nie mogąc sobie poradzić. Pozwoliliśmy by zawładnęły nami emocje. A ja pozwoliłam sobie na opuszczenie tarczy.
            W końcu powiedziałam, że wystarczy. Nie wzniosłam jednak na nowo murów, nie kazałam mu też odejść. Po prostu stanęłam prosto. Kiedyś miałam taki sen, że idę naga przez całe miasto, w którym mieszka moja babcia. W jakimś internetowym senniku przeczytałam, że oznacza to, że jestem pewna siebie. Tak właśnie zaczęła wyglądać walka z moim strachem: ja naga, stojąca prosto, a naprzeciwko mnie potężny strach. Minusem takiej walki jest to, że wszystko przyjmujesz na klatę. Żadnej ochrony, żadnych zabezpieczeń. Wszystko w ciebie wsiąka, wszystko musisz przetrawić i ze wszystkim sobie poradzić. Ból jest ogromny, oszałamiający. Jeśli akurat kończysz studia, to zaczyna się robić jeszcze trudniej. Stres cię pożera. Ale walczysz. I ja walczę. Do dzisiaj.
            Piszę to wszystko po to, żebyście wiedzieli, że warto. Po prostu: warto. Jeśli właśnie w tym momencie myślałeś bądź myślałaś, że czas się poddać, to przemyśl to jeszcze raz.
            A na podsumowanie, najważniejsza rzecz: nie ma nic złego w byciu słabym, nie ma nic złego w odczuwaniu strachu, nie ma nic złego w okazywaniu strachu i nie ma nic złego w przyznawaniu się do strachu. Łzy nie są oznaką słabości, nie trzeba ich ukrywać. Strach nie jest powodem do wycofania się, nie musisz ukrywać się przed ludźmi. Nie ma nic złego w poproszeniu o pomoc. Obojętnie czy zwrócisz się do specjalisty, czy po prostu do kogoś bliskiego. Wręcz przeciwnie, potrzeba wielkiej siły i odwagi, żeby przyznać się do tego, że się boimy. Żeby stanąć nago przed swoimi demonami. Nie potrzebujesz zbroi, żeby je pokonać. Nie potrzebujesz wysokiego muru, żeby nie dopuścić do siebie złych rzeczy. Jesteś wystarczająco silny i silna, żeby je przetrwać z podniesionym czołem. Jeśli uważasz, że nie, to nie krępuj się, napisz do mnie, zadzwoń – podobno umiem dobrze przytulać.
            Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).