wtorek, 27 grudnia 2016

W poszukiwaniu normalności

Fuck 2016.
            Nie znoszę podsumowań, robionych na koniec roku. Nigdy nie ustalam postanowień noworocznych. Nie przepadam za planowaniem tego, co będzie mi się marzyć w nadchodzącym roku. Jednak nie mogłam obojętnie przejść obok tego, co wydarzyło się w moim życiu w roku 2016. Nie chciałam pisać o tym, co mi się udało, a co nie. Nie chciałam podsumowywać wydarzeń, które miały miejsce przez ostatni rok (zresztą, wystarczy, że przeczytacie ten blog, a będziecie wiedzieć co się ze mną działo). Muszę jednak zaznaczyć dlaczego postanowiłam cokolwiek napisać. Otóż, mój stan uległ ogromnej zmianie. To już nie są gorsze nastroje, to już nie są małe smutki, to nie złamane serce, ani nie upadek wiary w siebie. Moje zdrowie psychiczne mocno podupadło, pociągając za sobą zdrowie fizyczne (a może było odwrotnie? – obecnie jestem na etapie ustalania tego z lekarzami).
            Właśnie dlatego chcę przedstawić Wam nie tyle moją drogę, co coś, co możemy umownie określić mianem „listy szczęścia”. Znajdą się w niej czynności, które, w mijającym roku, pozwoliły mi chociaż trochę odetchnąć i zaznać radości. Nie będę w niej wspominała o bliskich mi ludziach. Piotrek, moja mama, moi przyjaciele (bądź ich brak) – to wszystko znajduje się w osobnej liście. Poniższa lista jest zestawieniem, z którego każdy z Was może czerpać.
            Zaznaczam, że nie jestem specjalistą. Poniższe sposoby są subiektywnym zestawieniem. Możecie się nimi inspirować, ale niekoniecznie muszą przypaść Wam do gustu. Nie przejmujcie się też, jeśli nawet takie czynności nie sprawiają Wam radości. Nie muszą. Bo może to nie Wasz świat, a może Wasz świat po prostu upadł. Nie bójcie się też przyznać przed samym sobą, że jest źle i potrzebujecie pomocy. Nie bójcie się poprosić o pomoc. Nie bójcie się pójść na wizytę do specjalisty. A jeśli coś z tego, co napisałam, chociaż trochę pomoże Wam w przywróceniu uśmiechu, to będzie to dla mnie ogromnym zaszczytem.
  1. Kot.  To przez tę puchatą kulkę powstał ten blog, profil na instagramie i wiele zdjęć (nie tylko z Hermesem).  Kiedy nie masz siły na cokolwiek, trochę trudno jest zajmować się zwierzakiem. Jednak obecność pupila sprawia, że jednak chcesz coś zrobić. Chociaż wstać po to, żeby go pogłaskać, przytulić, pobawić się z nim. Kiedy mruczy, głowa boli mniej. Zmęczenie po powrocie do domu na chwilę mija, kiedy widzisz witający cię pyszczek. 
  2. Czytanie. Ostatnio coraz więcej czytam. Książki zamieniłam jednak na komiksy. Pewnie nie stałoby się to, gdyby nie Piotrek. Jednak czytanie komiksów pozwala mi oderwać się od rzeczywistości. Kolekcjonowanie jakiejś serii może i jest kosztowne, ale ustala rutynę, która nagle okazuje się być bardzo potrzebna, bo wszystko wkoło się wali. Podczas czytania zawsze mniej boli mnie głowa. Podczas czytania, nie myślę kim jestem i co dzieje się w moim życiu. Podczas czytania żyję jako ktoś inny. Na pewno znacie te uczucia. Czytanie komiksów dało mi także okazje do wychodzenia do biblioteki, do uczęszczania do Dyskusyjnego Klubu Komiksowego. Pozwoliło zająć mój umysł w każdym miejscu i o każdej porze.
  3. Przynależność do grupy. Ten punkt łączy się z powyższym. Kiedy rozpoczęłam swoją przygodę z komiksami, dołączyłam także do forum dyskusyjnego o tej tematyce. W  większości przypadków nie czuję się kompetentna na tyle, żeby cokolwiek tam napisać, jednak zdarzają się wyjątki. Z tych momentów jestem najbardziej dumna. Zwykle czuję się tak beznadziejnie beznadziejna, że nie uważam się za kogoś, kto miałby coś mądrego do napisania. Jednak czasem zbieram się w sobie i zaczynam komentować, odpowiadać, wypowiadać się. Cieszy mnie to, że coś tam jednak wiem. Cieszy mnie, jeśli ktoś się ze mną zgadza. Cieszy mnie, że byłam na tyle odważna, że się odezwałam.
  4. Seriale. O tym, że jestem serialoholikiem wie chyba każdy, kto mnie zna. Liczba seriali, które oglądam, jest coraz większa. Ostatnio miałam mało czasu na oglądanie tego, co lubię. Czasem też po prostu byłam zbyt zmęczona. W pewnym momencie stwierdziłam, że tak nie może być. W pewnym momencie poczułam, że tracę dużą część siebie. Jestem serialoholikiem, jestem administratorem, związanej z tym, grupy, dzięki temu poznałam ludzi, których lubię. Zaczęłam wciskać oglądanie seriali wszędzie, gdzie tylko mogłam. Oglądałam w autobusie, oglądałam na przerwie w pracy, oglądałam późnym wieczorem, nawet jak byłam zmęczona. I to dało mi okazję do lekkiego wyrównania mojego stanu i pozwoliło na złapanie – chociaż małej – kontroli na tym, co się wokół mnie dzieje. Po prostu mogłam odetchnąć, mogłam wrócić do tego, co znałam, mogłam wyłączyć się na chwilę.
  5. Pokemon Go. Łapanie Pokemonów rozpoczęłam miesiąc później od reszty Polski. Mój poprzedni telefon nie nadawał się do zainstalowania tej gry. Jednak akurat padł, więc musiałam kupić nowy. Łapanie Pokemonów dało mi radość, której się nie spodziewałam. Cieszyłam się – i nadal cieszę – z każdego sukcesu, z każdej wygranej walki w gymie, z każdego złapanego poka, z każdego wyklutego jajka. Mieszkanie na wsi utrudnia mi łapanie, ale za to pozwala na spacery w piękne miejsca. Często wychodziłam, żeby nabić kilometry, potrzebne do wyklucia jajka i udawałam się na łąki i pola. Spotykałam zwierzęta, oddychałam świeżym powietrzem i miałam czas pomyśleć. Pół godziny temu wróciłam ze spaceru do jedynego w tej okolicy PokeStopu. Zrobiłam 2,5 kilometra, pod wiatr, uciekając przed deszczem, ale wróciłam radosna.
W nadchodzącym roku życzę Wam tylko jednego. Życzę Wam tego, czego życzę także sobie. Oddechu.
            Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).

czwartek, 24 listopada 2016

Krótka historia o tym, jak stałam się pszenicą


Miłość dodaje skrzydeł, ale nigdy nie polecisz przy ich pomocy, jeśli usilnie będziesz trzymać się starych bagaży – czyli, innymi słowy, jeśli jesteś z kimś w związku, to wyjmij z tyłka ten kołek, usiądź wygodnie i posłuchaj drugiej osoby.

                Właśnie skończył się kolejny sezon „Rolnik szuka żony”. Tak, oglądam ten program – ci ludzie są zazwyczaj uroczy. Jednak w jakiś sposób najnowsza edycja obfitowała w zatwardziałych chamów. W przedostatnim odcinku, jedna z uczestniczek spytała, wybranego przez siebie, partnera, czy będzie na tyle twardy, żeby zrozumieć, że jak ona jest zła, to będzie na niego krzyczeć bez powodu i mówić mu niemiłe rzeczy. Bo jeśli on tego nie zaakceptuje, to nie jest odpowiednim mężczyzną dla niej i niechże się w końcu określi, bo tak bardzo jej przeszkadza, że on się tak stara, a ona przecież jest twarda i będzie krzyczeć i… Bullshit (tłumaczenie słowa dla nieobytych z językiem angielskim, pochodzące z napisów do jednego z odcinków American Horror Story: trzepanie w bambus). Po wypowiedzi owej uczestniczki, spojrzałam na moją mamę i powiedziałam: „Ona chyba nie rozumie tego, na czym polega związek. Przecież ona nie może tak robić, ona też musi się nagiąć”.
                Tak, drodzy fani myśli Sypniewskiej, związek to partnerstwo. Jedno nie może nad drugim rządzić. Obojętnie czy lubicie oboje dominować, czy jedno z was jest uległe – i tak każde z Was musi dać coś od siebie.
                Przyznam, że coś takiego nie przychodzi mi łatwo. Przez wiele lat byłam sama, zdążyłam nauczyć się o siebie dbać, zdążyłam zamknąć się w muszelce, zdążyłam nabawić się moich małych rytuałów, zdążyłam mieć wielokrotnie złamane serce. A tu nagle przychodzi taki Jeden, rozwala cały mój świat i czuję się z nim, jak po dwudziestu pięciu latach pożycia małżeńskiego. Wkurzające, prawda? A kiedy poznajesz kogoś takiego, musisz się zastanowić: czy ta osoba nie spełnia moich wymagań i to znaczy, że nie pasujemy do siebie, czy może ja muszę przemyśleć swoje postępowanie i zacząć pracować nad związkiem?
                Moja psycholożka powiedziała mi raz, że najłatwiej byłoby dla mnie po prostu zerwać, jednak ona mi tego nie radzi, bo o wiele lepiej jest wspólnie pracować. Kochacie się? Nie krzywdzi Cię? Jesteś szczęśliwa? Więcej jest dobrego, niż złego? No to pracuj, dziewczyno, bo warto (nie powiedziała tego w ten sposób, ale w mojej głowie to tak brzmi, okeeej?). No to pracuję. Wkurzam się, tracę cierpliwość, płaczę, ale także przytulam, przepraszam, wykazuję się. Wiem już, że nie będzie tak, jak ja chcę. Wiem już, że totalnie odpowiada mi to, jak on chce i umie. Wiem, że nie mogę zatracić siebie. Wiem, że gniew i zazdrość nie są uczuciami, których należy się wstydzić. Wiem również, że nie mogę tym uczuciom dać sobą zawładnąć. Wiem, że nie mogę krzyczeć, bo lepiej przytulić. Uczę się nie wyciągać wszystkich brudów naraz, tylko informować o błędach i dawać czas na naukę. Uczę się nie przejmować rzeczami, którymi nie powinnam.
                I tak, doceniam starania. Wieczorami piszę podsumowania tego, co było dobre, co nam się udało. Podpowiadam rozwiązania, chociaż tego nie lubię. Nie uciekam, chociaż zawsze mam ochotę rzucić wszystko i schować się w łazience. Mówię co mi się nie podoba i dlaczego. A on mówi mi. Nigdy nie rozstaliśmy się pokłóceni. Zawsze się przepraszamy. Zawsze mówimy sobie o wszystkim. Wspieramy się, opiekujemy się sobą nawzajem.
                I tak, jesteśmy ostro porąbani, szaleni, z problemami psychicznymi, z barierami, wystraszeni, codziennie zestresowani. Ale Boże, dziękuję Ci, że dałeś mi właśnie jego, bo nikogo innego bym nie chciała.
                Znajoma niedawno powiedziała mi, że lubi coraz bardziej Piotrka za to, co ze mną robi. Za to, jak mnie wystawia na próbę, jak zmusza mnie do zmian, jak doprowadza do granic możliwości. Jest trudno i jeszcze trochę będzie trudno, ale jednocześnie jest niezwykle lekko. Bo ja chcę pracować – nad samą sobą, nad tym związkiem. Chcę się nagiąć, chcę się zmienić, chcę odkryć nowe możliwości. Bo taki powinien być związek.
               Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).

środa, 28 września 2016

Słowo, Którego Nie Wolno Używać

Hermes zawsze cieszy się na mój widok. Tuli się, mruczy, ociera się nastroszonym ogonem. Kiedy wychodzę z domu, miauczy pod drzwiami. Właśnie dla takich chwil został sprowadzony do mojego domu – żebym nie była już smutna, że jestem sama. Sęk w tym, że czasem nadal tak czuję.

            To jeden z najtrudniejszych dla mnie tematów. Tym bardziej, że w pewnym sensie czuję, że nie mam prawa mówić o mojej samotności. Bo i czemu? Mam wspaniałego chłopaka, mam znajomych, z którymi piszę niemal codziennie i widuję się dosyć często. Mam osoby, którym się zwierzam, mam najwspanialszą mamę na świecie, mam rodzinę, która mnie kocha oraz mam tę puchatą kulkę, która czasem mnie gryzie, ale ogólnie to ma do mnie pozytywne nastawienie. Jak, w takim razie, mam czelność mówić, że jestem samotna? Otóż, samotność to nie to samo, co bycie samym. Nie jestem sama, nigdy nie byłam i podejrzewam, że nigdy nie będę – chociażby z tego powodu, że mój Mężczyzna planuje ze mną kanadyjskie życie po ślubie. Jednak, mimo tego, w głębi nadal czuję, że coś jest nie tak.
            Od długiego czasu boję się powiedzieć o kimś, że jest moim przyjacielem. Kiedyś nazywałam tak ludzi, jednak każde z nich mnie zostawiło. Kontakt się urywał, ktoś zawodził, okazywał się nielojalny, albo wybierał kogoś innego, zamiast mnie. Od zawsze czułam się jak „drugi wybór”. Nigdy dla nikogo nie byłam tym kimś wyjątkowym, o kim się pamięta, do kogo najpierw się dzwoni.
            Obecnie jestem zakochana po uszy. Ja jestem jego, a on mój. Trafiłam na wyjątkowego nerda, z którym mogę zarówno iść na siłownię albo pograć w tenisa stołowego, iść do muzeum, grać na konsoli, albo po prostu siedzieć dwie godziny w dziale z komiksami i czytać. Nie nudzę się, ani nie narzekam. Ukochany mnie wspiera, pamięta o mnie, jest zawsze, kiedy czuję się opuszczona. Jednak wszyscy dobrze wiemy, że poza wspaniałym partnerem, w życiu potrzeba jeszcze chwil na inne rzeczy. Potrzeba czasu na rozwój samego siebie, swoich pasji i zainteresowań, ale także potrzeba czasu dla znajomych. Na babskie wyjście, na piwo z kumplami, na wieczornego drinka, albo bieganie za Pokemonami.
            Zaraz po ukończeniu studiów miałam głowę pełną optymizmu. Zacznę prowadzić dorosłe życie, pracować i spotykać się z ludźmi. Wszystko skończyło się w mojej głowie. Dobrze wiecie jak wyglądała sytuacja z poszukiwaniem pracy (uwaga, uwaga, już pracuję! Gratulacje proszę pisać w komentarzach!). Okazało się także, że wszystkim wkoło brakuje czasu na jakiekolwiek spotkania towarzyskie. To zabolało. Zabolało podwójnie. Dlaczego podwójnie?
            Otóż, na studiach udało znaleźć mi się ludzi, których… obchodziłam. Po prostu, obchodziłam. Pisałam już w jednej z poprzednich notek o osobie, która otworzyła mnie na kontakt z ludźmi, która nauczyła mnie nie bać się rozmów telefonicznych. Pamiętam, jak kiedyś tej osobie zrobiło się przykro, kiedy powiedziałam, że nie mogę nazwać jej przyjaciółką. Nie chodziło mi o to, że czuję przyjaźni, chodziło mi o to, że jeżeli tak ją nazwę, to na pewno za chwile zniknie z mojego życia. Przecież zawsze tak było, prawda?
            Zrozumiała i została. A z nią inni. Interesowali się, pisali, dzwonili, zapraszali. W międzyczasie odnowiły się dawne kontakty, wszystko układało się wspaniale. I nagle, kiedy staliśmy się absolwentami, wszystko się posypało. Zostałam sama. Płakałam, siedząc sama w domu. Nocą, przykryta kołdrą, próbując zająć głowę vlogami na YouTube albo jakąś książką, powstrzymywałam kolejne łzy. Ale leciały i leciały. Piotruś przyjechał najszybciej, jak mógł, ale niewiele był w stanie zrobić.
            Aż przyszedł wrzesień.  Początek miesiąca przyniósł ze sobą zaproszenie na spotkanie ze znajomymi. Z przyjaciółkami. W momencie, w którym weszłam do pomieszczenia wiedziałam, że będzie dobrze. Nie było żadnego stresu, żadnej niezręczności czy braku tematu do rozmowy. Poczułam się lepiej. O wiele lepiej. Dostałam rozwiązanie na wszystkie problemy, otrzymałam dobre rady, prawie bez przerwy się śmiałam, opowiadałam, piłam, jadłam – po prostu czułam się dobrze. Kilka dni później jedna z tych przyjaciółek, które kiedyś zawiodły, okazała się pomocna. Przejęła się moją sytuacją i od tego momentu nie ustaje w utrzymywaniu kontaktu (nie tylko tego wirtualnego).
            Zrozumiałam, że nie muszę się bać. Kiedyś to zawsze ja walczyłam o kontakt z kimś, a inni mieli to głęboko w dupie. W pewnym momencie przestałam się starać. Miałam dość, nie chciałam więcej czuć się jak szczeniaczek, który lata za kimś z uśmiechniętym pyszczkiem. Chciałam się poczuć silniejsza, lepsza. Chciałam unieść się ponad to wszystko. To poskutkowało zerwaniem kilku znajomości. Ludzie po prostu nie walczyli. Ja trochę odpuściłam, oni odpuścili jeszcze bardziej. Aż w końcu znalazły się osoby, które nie odpuściły. Z którymi nawet ja nie musiałam odpuszczać. Osoby, które wiele dla mnie znaczą. Moi przyjaciele.
            Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).

wtorek, 2 sierpnia 2016

"Dziewczynka w końcu stała się nikim"

Jakiś miesiąc przed zakończeniem studiów przez głowę przeszło mi wielkie „FUCK”. Uderzyło znienacka i zmieliło moje wnętrzności.  Do dziś czasem znów atakuje. Dlaczego? Bo stałam się poszukiwaczem. Poszukiwaczem pracy.

Okres na wrzucanie zdjęć z dnia obrony magisterskiej (i licencjackiej) dobiegł końca. Przez kilka tygodni moja tablica na Facebooku była zawalona takimi zdjęciami. Wszyscy chwalili się swoim sukcesem, z uśmiechami trzymali egzemplarze prac magisterskich. A potem zaczęły do mnie napływać wiadomości o tym, że ktoś dostał pracę. Że ktoś rozpoczyna staż. Że zarabia tyle i tyle. A ja? A ja zaczęłam przesiadywać po kilka godzin w Bibliotece Manhattan, w dziale z komiksami, gdzie między półkami można znaleźć szczęście. Moje ma na imię Piotruś. Ale nie o nim dzisiaj.
            Kilka lat temu jedna z moich znajomych powiedziała: „Gardzę ludźmi bezrobotnymi. Przecież jest tyle pracy, że jeśli ktoś chce, to znajdzie coś dla siebie”. Pamiętam, że zgromiłam ją spojrzeniem i zaczęłam zastanawiać się czy istnieje jakikolwiek sens tłumaczenia jej dlaczego się myli. Podejrzewam, że teraz bym to zrobiła. Bo po prostu miałabym dość presji.
            Zapewne przeczytają to osoby, które zgodziły by się z ową znajomą. No tak, przecież McDonald’s zawsze cię przyjmie, człowieku. Znam to, pracowałam tam, nie wrócę. Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem jakąś księżniczką, która boi się ciężkiej pracy. Ktoś mógłby powiedzieć, że jeśli bronię się rękoma i nogami od pracy w handlu, to jestem rozpieszczona. Proszę bardzo, powiedzcie to. Nie zmienię swojego zdania. Dlaczego? Bo mam do siebie szacunek.
            Chwila, stop. Ani przez myśl mi nie przeszło, żeby powiedzieć, że osoby pracujące w handlu albo gastronomii (wiecie o czym mówię – o tych miejscach, które powszechnie uważa się za stosujące ładnie opakowane niewolnictwo) nie mają do siebie szacunku. Wręcz przeciwnie. Podziwiam osoby, które zapierniczają (tak, to dobre słowo, chociaż przydałby się i wulgaryzm) po naście godzin za marne pieniądze, bo chcą utrzymać rodzinę albo wyjść na prostą i wyprowadzić się od rodziców. Naprawdę, podziwiam Was, jesteście wielcy. Tylko, że ja nie chcę tak żyć. Nie chcę mieć pracy, na którą będę codziennie narzekać. Nie chcę budzić się z ogromnym strachem, że za chwilę znajdę się w miejscu, którego się boję. Nie chcę spędzić chociaż dnia więcej w takim miejscu (piszę „dnia więcej” bo już w takich miejscach zdarzało mi się pracować). Chcę robić coś, co sprawi mi przyjemność nawet wtedy, kiedy będę totalnie zmęczona po całym dniu pracy. Chcę robić coś, co nie wywoła w moim żołądku średniowiecznej bitwy. A tym samym pozostałam w (oby chwilowym) impasie: skończyłam studia i nie mam pracy.
            Początkowo byłam załamana. „Początkowo” to niedopowiedzenie. Przez długi czas byłam załamana. Bałam się, że nic nie znajdę. Poszukiwania rozpoczęłam już przed skończeniem studiów. Niestety, nie mam zbyt wielkiego doświadczenia, więc nikt nie chciał mnie zatrudnić. Na bezpłatne staże nie chciałam się zgodzić. Nie chciałam się na nie zgodzić także podczas studiów. Ktoś kiedyś powiedział mi i moim znajomym, że bezpłatne staże są jak najbardziej w porządku i że pozwalają nam zdobyć doświadczenie i nie powinniśmy narzekać, tylko zacisnąć zęby i pracować. Otóż: nie. Taka praca za darmo nie jest w porządku. Praca za darmo może być w porządku, jeśli komuś pomagasz. Albo jeśli traktujesz to jak zwykły rozwój. Jeśli sprawia ci to frajdę. Jeśli masz z tego jakieś wspaniałe profity, w postaci – na przykład – wyjazdów, atrakcji. Ale praca za darmo, kiedy potrzebujesz pieniędzy, ponieważ bez nich nie jesteś w stanie kupić sobie jedzenia? Nie, to nie jest w porządku. Więc nie, dziękuję. Nie będę wydawać pieniędzy na dojazdy i jeździć półtorej godziny do pracy, żeby odwalić za was robotę, w zamian za „umowa o pracę po zakończeniu stażu dla najlepszych”.
            I tak, buntując się przeciwko czemuś, co ktoś inny uznałby za normalny stan rzeczy, pozostałam bez pracy. Kto wie, może pozostałam bez niej właśnie z powodu tego buntu. Tak czy inaczej, doprowadziło mnie to w końcu do uczucia przerażenia. Co rusz ktoś inny z moich znajomych chwalił mi się, że dostał pracę. A ja wysyłałam CV, chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne i nic ponad to. Zaczęłam się podłamywać. Czułam się bezwartościowa, odczuwałam wstyd. Zaczęłam myśleć, że to coś okropnego, że nie jestem w stanie spojrzeć w oczy tym wszystkim, którzy pracę zdobyli. Naprawdę wstydziłam się tego, że nie mam prac i bałam się do tego przyznać. Aż pewnego dnia powiedziałam: „ej, Karolina, stój”. Nagle uderzyło mnie, to wcale nic złego. Dlaczego mam wstydzić się tego, że szukam pracy? Dlaczego mam się gnębić tym, że jeszcze jej nie znalazłam? To wcale nie jest takie proste. Ludzie z większym doświadczeniem mają problem (Chyba, że jesteś programistą, hehe – powiedziała głosem typowego Janusza).
            Dlatego wszem i wobec ogłaszam: Mam na imię Karolina, jestem po studiach i nie mam pacy. Szukam jej, odpowiadam na ogłoszenia i jak najlepiej przygotowuję się do rozmów kwalifikacyjnych. Niestety, jak dotąd nikt mną się nie zainteresował. I wiecie co? Trudno, dopiero zaczynam. Jeszcze wszystko przede mną.
            Jeśli ty też szukasz właśnie pracy i nie możesz jej znaleźć, jeśli ty też czujesz się źle, bo boisz się przyszłości, albo jeśli pracujesz w miejscu, którego nie znosisz, to mam dla ciebie radę: spójrz w lustro i powiedz do swojego odbicia: lubię cię, wspieram cię i na pewno w końcu nam się ułoży. A potem zrób wszystko, żebyś był szczęśliwy. Just let it go.
            Żyjcie, odkrywajcie, radujcie się. Wasza Karolina (i Hermes, patrzący przez ramię).